niedziela, 20 października 2013

Rozdział 3



                Sprytnie wspięłam się po murze i weszłam do mojego pokoju, w którym paliło się światło, a przed moim łóżkiem stały przełożone. Wiedziałam co mnie czeka.

- Gdzieś ty była!? – krzyczała Samara, nazwana tak przez nas dziesięć lat temu. – Spotykasz się z kimś?!

- Nie! – broniłam się.

- Tak? A to co jest! – kobieta wyciągnęła mój telefon i pokazała historię kontaktów. „Kruszynka”. Napisałam to w porywie nagłej radości, która mnie ogarnęła, kiedy Grzesiek zadzwonił. – Wątpię, żeby to był pseudonim  wykładowcy! – darła się.

-Ale z nim mnie nic nie łączy! Przysięgam… - nie dokończyłam bo dostałam w twarz. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy opiekunki traktowały nas jak psy, za byle jakie przewinięcia.

- Koniec! Masz nigdy więcej się do niego nie odzywać. Ostatni raz tak nas zawiodłaś. Następnym razem skończysz na bruku, słyszysz?! I wiesz z czego się będziesz utrzymywać!? Będziesz żebrać! Skończysz jak pierwsza lepsza… - nie skończyła swojego wywodu, bo tym razem to ja jej przerwałam.

- Wcale nie! Mam dość was, tego przeklętego miejsca i waszej nienawiści. Jeszcze tej nocy stąd zniknę! Zobaczycie! – krzyczałam, a z oczu ciekły mi łzy. Samara, razem ze swoją pomocnica wyszły z pomieszczenia, a ja wyciągnęłam walizkę i zaczęłam pakować wszystko, co miałam pod ręką. Godzinę później byłam gotowa. Zbiegłam po schodach, ciągnąc za sobą bagaż. Wyszłam na zewnątrz i popatrzyłam na stary, brudny budynek w którym się wychowałam. Byłam święcie przekonana, że widzę go po raz ostatni…

Była północ, a ja sama jak palec, pałętałam się po ulicach Gdańska. Tym sposobem dotarłam na dworzec. Pierwszy pociąg odjeżdża za jakieś dwadzieścia minut. Kupiłam bilet i wsiadłam do przedziału. Nie obchodziło mnie, gdzie jadę. Okazało się, że miejscem docelowym był Kędzierzyn – Koźle. W sumie, dało się tam jakoś przetrwać. Po dziesięciu godzinach jazdy byłam na miejscu. Znalazłam się w mieście, które znałam tylko z meczów i lekcji geografii. „No cóż, trzeba zacząć od nowa” pomyślałam i ruszyłam w pierwszej kolejności do biura pracy. Powiedziano mi, że najpierw muszę ukończyć odpowiednie kursy. W Gdańsku studiowałam ekonomię, a z tego co wiedziałam, to w Kędzierzynie można było te studia kontynuować, więc udałam się na kolejną wycieczkę, tym razem na uczelnię. Miałam przy sobie wszystkie dokumenty, więc z przeniesieniem mnie nie było najmniejszego problemu. Co prawda to nie to samo co Wrocław, albo Kraków, ale uprawnienia zawsze będę mieć. Miałam na swoim koncie oszczędności, które rodzice zapisali mi przed śmiercią.

W międzyczasie wynajęłam małe mieszkanie na obrzeżach miasta, które było całkiem tanie. Przynajmniej miałam gdzie mieszkać. Moje życie zaczynało układać się w logiczną całość już po dwóch tygodniach pobytu w nowym mieście. Zaczęłam chodzić na wykłady, a jak dotąd utrzymywałam się z oszczędności, stypendiów i… pensji klubowych, bo zaczęłam grać w lidze uniwersyteckiej, która całkiem mi się opłaciła. Niestety Polacy przegrali Mistrzostwa Europy. Starałam się tego nie robić, ale bardzo pilnie obserwowałam Grześka i cieszyłam się jak dziecko po każdym skończonym przez niego ataku. Chciało mi się płakać, kiedy widziałam jego zrozpaczoną minę, a w oczach błyszczące łzy.

Za niedługo rozpoczęła się liga zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Treningi miałam raz dziennie, więc miałam sporo czasu wolnego. Bez problemu łączyłam siatkówkę i studia, dzięki czemu dostałam się do pierwszego składu. Dostałam karnety na mecze plus ligowe ZAKSY Kędzierzyn – Koźle. Bardzo się cieszyłam z tego powodu, ale do czasu…

Październik 2013, Hala AZOTY

- Dziewczyny, na pewno znacie trenera Świderskiego! – powiedział Małachowski, wskazując na naszego byłego reprezentanta. Chórem odparłyśmy, że jak najbardziej. – W najbliższym czasie będziecie pod jego okiem. Z pewnością przekaże wam istotne wskazówki. A teraz do piłek, zagramy sobie mecz. Jest was dwanaście, więc gramy szóstkami meczowymi!

                Zaraz zostałyśmy rozstawione na boisku. Czułam się świetnie, wiedząc, że prowadzę grę drużyny na oczach słynnego „Świdra”. Od pierwszego gwizdka szłyśmy łeb w łeb. Broniłam wiele piłek, jak zaawansowana Libero. Nasze dziewczyny postawiły solidny blok, a piłka poleciała daleko pod bandy reklamowe. Rzuciłam się za nią. Podbiłam żółto-niebieską Miksę z wielkim heroizmem i uderzyłam w coś potężnego i twardego, jednak to coś złapało mnie i uchroniło przed upadkiem, a na dodatek znało moje imię. Nie ma się co dziwić, bo tym czymś był…

- Chłopaki, widzicie, że tu jest walka na śmierć i życie, a włazicie, nawet nie patrzycie gdzie! – krzyknął Małachowski. Nie docierało do nas nic. Bociek patrzył się na mnie jak na ósmy cud świata, a ja wyrwałam się i szybko pobiegłam rozegrać kolejną piłkę. Wystawiłam na środek, a Monia wbiła gwoździa tuż przed nogami przyjmującej. Przez kilka kolejnych akcji nie mogłam się skupić na grze czując na sobie przenikliwy wzrok Grześka. Na szczęście trening w końcu się skończył i mogłyśmy się rozejść do szatni. Podeszłam do krzeseł i wzięłam swoją wodę, po czym zaczęłam odwiązywać tejpy z pokiereszowanych palców. Wtedy podszedł do mnie trener, a ja uświadomiłam sobie, że jestem ZBYT dobrą rozgrywającą.

- Zośka – zdenerwował mnie. – Grasz z chłopakami na rozegraniu. – powiedział chłodno, a mi zrobiło się słabo widząc Boćka rozgrzewającego się na boisku. Znowu mam mu wystawiać? To jest jakieś przeznaczenie, czy co? Skrzywiłam się, ale w końcu przytaknęłam i podeszłam do Świderskiego dowiedzieć się szczegółów. Mieliśmy sami wybrać składy. Zanim się zorientowałam Bocian ciągnął mnie za rękę i zostawił pod siatką, puszczając oko. Mimowolnie się uśmiechnęłam, ale zaraz się odwróciłam. Poszłam do swojej strefy i czekałam na akcje przeciwników. Zaczęło się od asa serwisowego Ruciaka, ale spokojnie graliśmy kolejne akcje, bez zbędnego heroizmu w przyjęciu. Gato posyłał mi precyzyjne piłki około pół metra od siatki, w sam raz na krótką. Jednak ani razu nie wystawiłam na prawy atak. Nie dlatego, że nie chciałam, po prostu nie umiałam. Rzadko to robiłam, bo każda osoba grająca na tej pozycji kojarzyła mi się z nim… Mój defekt zauważył Możdżon.

- Wystaw coś na prawy, bo zaczynają czytać naszą grę… - powiedział mi na ucho, a ja przytaknęłam. Co miałam zrobić? Lewis dograł, a ja wystawiłam na drugą linię do Boćka. Grześ chyba ucieszył się, że go doceniłam, bo przedzwonił centralnie w środek robiąc wielki huk na hali.

- Dobra wystawa. – szepnął mi tuż nad uchem i położył rękę na ramieniu. Poczułam ciepło jego oddechu na swojej szyi, a moje nogi zaczęły chwiać się jak galareta. Jak tak dalej pójdzie, to będę grać tylko prawym atakiem. – pomyślałam.

Mecz wygraliśmy 3:1. Zeszłam z boiska i poszłam do szatni, gdyż zostałam zwolniona przez trenera. Kiedy byłam w korytarzu usłyszałam głośne sapanie i ktoś złapał mnie za rękę. Odruchowo się odwróciłam i znowu zderzyłam się z jego klatką piersiową, bo kontrast naszych wzrostów był bardzo wyraźny.

- A teraz musimy pogadać! – powiedział i wciągnął mnie do szatni, przyciskając do ściany i mocno całując. Wyrwałam się z jego objęć i popatrzyłam jak na mordercę.

- Co ty wyprawiasz?! – krzyknęłam z przerażeniem w oczach. Znowu poczułam się tak samo okropnie, jak cztery lata temu. Zsunęłam się po ścianie i ukryłam twarz w dłoniach. Bociek za chwilę klęczał obok mnie.

- Co się stało? Dlaczego uciekłaś? Nie widzisz, że dobrze nam razem?

- Nie za dużo tych pytań, a tak w ogóle to możesz się odsunąć? – powiedziałam i przeszłam na drugą stronę pomieszczenia.

- Czemu się tak zachowujesz, jakbyś się mnie bała?! – zdziwił się.
 Westchnęłam. Zadawałam sobie pytanie, czy powiedzieć mu prawdę, jednak na tamtą chwilę zrezygnowałam.

- Mam swoje powody i proszę, nie wnikaj w to! – wytarłam wilgotne oczy w koszulkę i zaczęłam pakować nakolanniki do torby.

- Proszę cię Nala, powiedz mi. – objął mnie od tyłu, a ja zadrżałam. Na tą reakcję od razu mnie puścił. I pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Myślisz, że uwielbiam jak mnie ktoś przytula, jak ostatni raz wyrywałam się i błagałam o litość?! – wykrzyczałam mu to w twarz, bo nie mogłam się pohamować.

- Kto?! Kiedy? – zachowywał się, jakby za chwile miał dokonać morderstwa.

- Dawno… - mruknęłam siadając na ławce, po chwili dołączył do mnie Bociek. – Cztery lata temu.

- Zaraz, miałaś 16 lat?! – zdziwił się. – Czekaj, czekaj! Gość siedziałby za kratami długie lata! Czemu nikomu nie powiedziałaś, rodzice by ci nie pomogli?!

- Ja nie mam rodziców, ani rodziny. Wszyscy zginęli w ataku na WTC! Straciłabym dach nad głową. W domu dziecka, od razu traktowano by mnie jak „dziewczynę lekkich obyczajów”. Między innymi dlatego znalazłam się w Kędzierzynie. Uciekłam, bo przełożona dowiedziała się, że się z tobą spotkałam. Mieszkałam tam, bo pracowałam, a nie miałam własnego mieszkania. Oto cała prawda, a teraz myśl sobie o mnie co chcesz. – powiedziałam patrząc w swoje niebieskie Asicsy i kręcąc głową, nie mogąc uwierzyć, że moje życie jest takie straszne.

- Nala, ja nie wiem co mam powiedzieć. Czemu ja nie mam takiego ciężkiego życia! Podziel się ze mną! Czemu mi nic nie powiedziałaś? – pytał dalej. – Poradzilibyśmy sobie. Wymyśliłbym coś!

- No właśnie… Miałeś Mistrzostwa Europy, a poza tym jesteś wschodzącą gwiazdą! Skupiłbyś się na mnie i nie grałbyś tak, jak powinieneś. Jestem najzwyklejszą, prostą dziewczyną, nawet niespecjalnie wykształconą. Nie pasujemy do siebie! Sławny sportowiec i sierota? Popatrz na to z tej perspektywy.

- To nie ma nic do rzeczy! Oddałbym miliony modelek, medalistek olimpijskich za ciebie! – popatrzył mi w oczy i złożył na moich ustach delikatny pocałunek. Z jednej strony, moje serce skakało z radości, ale czułam niepokój, który wygrał z przyjemnym uczuciem. Oderwałam się od Grześka i popatrzyłam w świat za oknem. Wzięłam głęboki oddech i zebrałam się na odwagę.

- Nala… - zwrócił moją uwagę, dotykając opuszkami palców mojego policzka.

- Nie… To był nasz ostatni pocałunek. Potraktuj go jako pożegnanie, zrozum, że nie mamy szans… - pokręciłam głową i wyszłam z szatni, ciągnąc za sobą torbę i zostawiając osłupiałego Boćka.

Możecie mi nie wierzyć, ale tyle razy zmieniałam zakończenie tego rozdziału, że nie potrafię policzyć. W końcu się udało :) Z góry przepraszam, jeśli w najbliższym czasie nie będę dodawać nowych rozdziałów, ale chyba pada mi twardy dysk... -.- Jak patrzycie na decyzje PZPS'u i zwolnienie A.A? Z jednej strony można się tego było spodziewać, ale w sumie to teraz nie patrzą w związku na to, ile zrobił dla naszej reprezentacji. Komentujcie i do następnego! Pozdrawiam :)

środa, 16 października 2013

Rozdział 2



                Mecz był zacięty, jednak zakończył się naszą porażką 2:3. Mówi się trudno. Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Za każdym razem, kiedy chłopaki mnie obejmowali, czułam ten okropny dreszcz, który prześladował mnie od wydarzenia sprzed przeszło czterech lat. Widziałam ich zdziwiony wzrok, kiedy odsuwałam się na większą odległość.

- Dzięki chłopaki i dziewczyny – dodał AA. – Na dzisiaj tyle! Wracamy do hotelu. – zarządził.
Siatkarze, żegnając się ze mną, poszli do szatni, a ja do łazienki. Przecież nie będę się przebierać przy zgrai facetów. Ubrałam swoje jasne jeansy, beżowy sweter i jasne baleriny. Na ramię założyłam torbę treningową z adidasa i ruszyłam w kierunku zielonej tablicy „Exit”. Wychodząc natknęłam się na Grześka.

- Na kogo czekasz? Chłopaki już chyba poszli do hotelu. - powiedziałam.

- Czekam na ciebie. – uśmiechnął się, a ja poczułam dziwny ucisk w żołądku i to bynajmniej nie była niestrawność. – Odprowadzę cię do domu, jeśli ci to nie przeszkadza. Jest już wieczór, może wpadniemy do jakiejś kawiarni…

- Ale ja naprawdę się spieszę, a poza tym, muszę jeszcze coś załatwić. – jak ja mu wytłumaczę, że nie mieszkam w zwykłym mieszkaniu, tylko w sierocińcu z dziećmi, którymi na co dzień się zajmuję.

- Co musisz załatwić? – drążył temat, nie chcąc dać mi spokoju.

- Czeka na mnie dziecko w przedszkolu, muszę się pospieszyć. – tłumaczyłam się.

- Masz dziecko?! – przeraził się.

- Nie! – krzyknęłam. – To nie moje. – powiedziałam nieco spokojniej. – pracuję w domu dziecka. – wyjawiłam mu część prawdy. Grzesiek odetchnął z ulgą, a na jego twarzy ponownie zagościł uśmiech.

- Lubisz dzieci? – spytał wesoło.

- Nawet bardzo…

- Ja też. Skoro nie mogę iść z tobą, to może dasz mi swój numer? – poruszył brwiami, a mi trudno było odmówić, jednak ostatecznie podałam mu ciąg cyfr, chociaż miałam drobne wątpliwości czy dobrze robię.

- Do zobaczenia. – skromnie się uśmiechnęłam i pobiegłam w kierunku przedszkola, gdzie czekał na mnie Piotruś. Nie powiem, żeby był zadowolony.

- Czemu nie przychodziłaś?! – spytał rozżalony pięciolatek.

- Miałam mecz. Popatrz! – wyciągnęłam z kieszeni cieplutki złoty medal i zawiesiłam małemu na szyi, czym rozwiałam jego niewygodne pytania. Lepiej, żeby nikt się nie dowiedział, że dałam numer Grześkowi. Przełożone nie tolerują, kiedy ktoś z nas zaczyna się z kimś spotykać, albo utrzymywać bliższe kontakty. Z pewnością miałabym wtedy problemy, a jak na razie nie mam się z czego utrzymać, więc jestem zdana na mój dotychczasowy dom i opiekę nad dziećmi, za co dostaję około pięćdziesięciu złotych na tydzień. To bardzo niewiele. Przyprowadziłam chłopca prosto na kolację, z której sama zrezygnowałam. Poszłam do swojego pokoju i rozpakowałam torbę, po czym zawiesiłam medal na półce z trofeami, których trochę mi się nazbierało przez te kilka lat. Wzięłam gorący prysznic i zmyłam z siebie trudy dzisiejszego dnia. Wysuszyłam moje rude, sięgające bioder włosy i położyłam się na łóżku. Wzięłam do ręki „Joyland” i zaczęłam powoli zagłębiać się w lekturę, do godziny 22.27, kiedy usłyszałam dźwięk telefonu. Numer zastrzeżony. Stwierdziłam, że nawet morderca nic mi nie zrobi przez telefon, więc odebrałam.

- Cześć Rudzielcu, tu Bocian! – przywitał mnie znajomy głos, na co szczerze się rozpromieniłam.

- Hej Boćku. – miałam wrażenie, że się uśmiecha.

- Co porabiasz? Nie obudziłem cię? – spytał wesołym tonem.

- A skąd. Czytam sobie.

- O! A co, jeśli można wiedzieć.

- „Joyland”. – odpowiedziałam.

- Lubisz Stephena Kinga? – prowadził wywiad.

- Bardzo.

- Więc mamy podobny gust. Możesz na chwilę wyskoczyć na plażę koło klifu? – spytał z nadzieją w głosie.

- Teraz? – zaczęłam kombinować jakby tu niepostrzeżenie wymknąć się z budynku.

- W tej chwili. Właśnie siedzę sobie na piasku i myślę o twoim precyzyjnym rozegraniu. – roześmiał się, a mi 
zrobiło się ciepło na sercu. – Przyjdziesz?

- Postaram się, poczekaj chwilę. Będę za kilka minut. – wyłączyłam się. Była już ciemna noc, jak to bywało we wrześniu. Rozczesałam włosy, ubrałam bluzę, wysokie trampki i wyskoczyłam przez okno. Z parapetu do ziemi było blisko pięć metrów, więc bezpiecznie zeszłam na grunt spuszczając się na rękach. Pozostawało pytania „jak ja potem wyjdę z powrotem na górę. Może Grzesiu mnie podsadzi”. Roześmiałam się na samą myśl o tej sytuacji. Szłam brzegiem plaży, a moim oczom ukazała się wysoka postać w biało-czarnym polarze. Gdy trochę się zbliżyłam, zauważył mnie.

- Gdzie mieszkasz? W pobliżu nie ma żadnych osiedli, a ty przyszłaś w tempie ekspresowym!

- Po prostu szybko chodzę. – powiedziałam, siadając na piasku, po czym zesmutniałam i utkwiłam wzrok w ziemi.

- Ty coś ukrywasz… - stwierdził po chwili, siadając obok mnie, a mi serce podeszło do gardła. Czułam, że robi się niebezpiecznie. Myślałam, „co on teraz zrobi”. Przełknęłam głośno ślinę i robiłam dobrą minę do złej gry.

- Czemu tak sądzisz? – oparłam się na łokciach i spojrzałam w gwieździste niebo, rozciągające się nad horyzontem. Noc była wyjątkowo ciepła.

- Bo zbladłaś, a poza tym nie chcesz mi nic o sobie powiedzieć. – kontynuował.

- Wcale nie zbladłam, jest mi gorąco! – palnęłam głupotę, a Grzesiek zaczął się śmiać. – To co chcesz niby takiego wiedzieć?

- Na przykład… - roześmiał się ponownie. – Nie wiem jak się nazywasz. Po tym, że mówię do ciebie Nala, mogę się domyślić, że nazywasz się Natalia.

- Wcale nie. – uśmiechnęłam się. – Mam na imię Zofia. Zofia Borowiecka, ale proszę, nie mów mi po imieniu.

- Jak sobie życzysz. Ale dlaczego? – zdziwił się.

- Bo nie lubię swojego imienia. – po wiedziałam po prostu, patrząc w inną stronę, udając, że nie widzę przenikliwego wzroku mojego towarzysza.

-Moje też mnie wkurza. Jakoś tak nieporadnie… Grześ? – było mu całkiem wesoło. – No to idźmy dalej. Ile masz lat, skąd jesteś?

- Mam dwadzieścia lat, urodziłam się w Nowym Jorku i mieszkałam tam przez prawie dziesięć lat.

- A dlaczego już nie mieszkasz? – zabrnęłam w ślepą uliczkę. Zacisnęłam zęby, żeby się nie rozpłakać. Grzesiek chyba zauważył moją trudność w powstrzymaniu łez, ale nie dał tego po sobie poznać.

- W wyniku pewnej sytuacji… - powiedziałam twardym głosem. – Nie mogłam zostać w USA.

- Jakiej? – zaczynał mnie denerwować.

- Nie ważne jakiej, ważne, że jestem tu teraz, żyję i mam się dobrze. Skończyłeś przesłuchanie?! – warknęłam, a mina Grześka wyrażała tylko i wyłącznie szok. Położyłam się na chłodnym piasku i zamknęłam oczy, a ułamek sekundy później poczułam ciepłe wargi Boćka na swoich ustach…
Było mi całkiem przyjemnie. Czułam, jak zatapia swoje ręce w moich gęstych włosach, jednak w mojej głowie zapaliło się światełko ostrzegawcze i zerwałam się na równe nogi jak oszalała. Grzesiek popatrzył się na mnie ze zdziwieniem w oczach.

- Przepraszam… - powiedział i złapał mnie za rękę, a wspomnienia wróciły do mnie w ekspresowym tempie. Wyrwałam się z uścisku.

- To moja wina, zagalopowaliśmy się. Powodzenia na Mistrzostwach. Zawsze będę ci kibicować. – mówiłam zmieszana, bo po chwili szybkim krokiem wracałam do domu, zostawiając osłupiałego Boćka, który zaczął za mną biec, wołając moje imię, prawdziwe imię, jednak ja też przyspieszyłam i na szczęście, a może i nie… wygrałam tą zabawę w berka.

Cześć! Dodaję kolejny rozdział w wasze ręce. Jutro mam konkurs, od którego zależy po części, do jakiego liceum się dostanę, ale mam nadzieję, że sobie poradzę, więc trzymajcie za mnie kciuki! Dzisiaj mecz Sovia vs Zaksa, jak obstawiacie? Pozdrawiam i zachęcam do komentowania!

piątek, 11 października 2013

Rozdział 1



                Stałam w drugiej linii i cierpliwie czekałam na przyjęcie zagrywki. Weronika precyzyjnie dograła mi na trzeci metr. Piłka meczowa na wagę mistrzostwa Polski I Ligii kobiet była w moich rękach. Wbiegłam i wychylając się do tyłu, wstrzymałam piłkę, żeby zawodniczki skoczyły do prawego ataku, a ja tym czasem wystawiłam na drugą linię. Widzę kątem oka, jak przyjmująca wybija się przed linią trzeciego metra i atakuje, mierząc pojedynczy blok środkowej Krakowianek. Wygrałyśmy! Zdobyłyśmy upragnione Mistrzostwo Polski, na które tak długo pracowałyśmy. Dziewczyny wybiegły z kwadratu na środek boiska i cieszyły się razem z naszą szóstką.

                Po dekoracji i wspólnych zdjęciach wróciłyśmy do szatni, gdzie czekał na nas rozpromieniony trener.

- Moje dziewczynki, jesteście niepokonane! – krzyknął.

- Bez trenera by się to nie udało! – rzuciła nasza atakująca.

- Jesteście niezawodne. Teraz dwa miesiące zasłużonego wypoczynku, a potem znowu liga! Liczę na jakieś pocztówki z wakacji! – rozbawił nas. – A do ciebie Nalka mam sprawę. – powiedział.

- Tak trenerze? – spytałam, wychodząc z nim na zewnątrz.

- Może widziałaś, przed chwilą, że kadra narodowa zaczyna trening. – zerknął na drzwi prowadzące na halę.

- Tak. Od razu mówię, że nie pójdę po autografy! – uśmiechnęłam się, jednak poważna mina trenera zbiła mnie z tropu.

- Nie to miałem do końca na myśli. Nie ma dzisiaj Łukasza Żygadły, a Andrea potrzebuje rozgrywającego na pozycję i…

- O nie, trenerze! Ja nie dorastam im nawet do pięt! Nie zgadzam się! – krzyknęła.

- Obiecałem Anastasiemu, więc chyba nie masz wyjścia. – roześmiał się, a mi wcale nie było do śmiechu. 

Grać z reprezentacją Polski? Prędzej wierzyłam, że Ziemię zaatakują kosmici. Ciągle miałam nadzieję, że nagle do Ergo Areny wpakuje się Ufo. – Powodzenia! – poklepał mnie po ramieniu i popchnął w kierunku drzwi. Poczułam, jak śniadanie podchodzi mi do gardła, a serce skacze jak oszalałe. Wzięłam dwa głębokie wdechy i weszłam na halę, patrząc w stronę Anastasiego. Od razu wypatrzył niewielką w stosunku do siatkarzy osóbkę, mierzącą około metr osiemdziesiąt. Wyciągnęłam zza nakolannika rolkę tejpów i urwałam dwa kawałki, obwijając starannie prawego kciuka i wskazujący palec. Podeszłam bliżej AA i skromnie się uśmiechnęłam.

- Dzień dobry trenerze. – powiedziałam po włosku (przepraszam, ale nie będę się bawić w tłumacza), bo ten język był mi bardzo dobrze znany. Andrea bardzo pozytywnie zareagował, słysząc z moich ust swój rodowity język.

- Mówisz po włosku! To świetnie! Chłopaki, chodźcie tu! Koleżanka mówi lepiej od was! – roześmiał się i zawołał siatkarzy, który do tej pory nie zwracali na mnie uwagi, oprócz jednego, któremu nie raz przez nieuwagę wypadła piłka. Wtedy poczułam potęgę męskiej siły. Przy siatkarzach wyglądałam jak kruszynka, jednak starałam się stać z wysoko uniesioną głową. „Mutanty” podeszły bliżej i zaczęły mi się bacznie przyglądać.

- Dziewczyna mi będzie wystawiać!? – zdziwił się wiecznie niezadowolony Bartman.

- A co ci to przeszkadza? – powiedział trener, a ja miałam ochotę rozszarpać kolesia gołymi rękami. – To jest…  - zaciął się trener. – Przypomnisz? – uśmiechnął się AA, a ja miałam dylemat.

 – Imię, czy pseudonim? – zażartowałam, na co wszyscy zaczęli się śmiać.

- Co łatwiejsze? – spytał ze skruchą Anastasi.

- Mówcie mi Nala. – uśmiechnęłam się.

- Lwica z Króla Lwa! – ucieszył się Bociek, czym wywołał uśmiech na mojej twarzy.

- Grzesiu jako najmłodszy zna wszystkie Disney’owskie bajki! – rzucił Igła.

Naprawdę dziwnie się czułam, stojąc ze świadomością, że jestem potrzebna samemu Andrei Anastasiemu! Ponieważ byłam już rozgrzana, nie musiałam wykonywać wszystkich ćwiczeń. Założyłam swoje czarne rękawki  i wyszłam na boisko, bo chłopaki zaczynali atakować. Trener kazał mi na początku kilka razy wystawić na lewy atak, tak na rozgrzewkę, a dopiero później urozmaicać rozegrania. Oczywiście nie obyło się bez komentarzy, że pomyliłam skarpety z rękawiczkami tak jak Rucy, ale ujęłam to jako przyjemny wstęp do gry. Na nieszczęście jako pierwszy trafił mi się Kurek. Jak ja mu wystawię!? – zastanawiałam się. Wzięłam się w garść i wprost się go zapytałam.

- Wolisz wąsko do antenki, czy raczej wysoko na siatkę? Z tego co wiem, to atakujesz znad siatki. – spytałam, czując jak miękną mi kolana. Prawda była taka, że bałam się, że weźmie mnie za jakiegoś żółtodzioba, a na swoim koncie miałam już trzy złote medale.

- Jak ci wygodniej, ale widzę, że mam do czynienia z profesjonalistką. Może być do antenki. – powiedział zupełnie poważnie, co bardzo mnie ucieszyło. Wzięłam się do roboty.
                 
             Nie przejmowałam się, że zmaściłam kilka piłek, puszczałam je w niepamięć i wystawiałam dalej. Okazało się, że Grześkowi trzeba wystawiać naprawdę wysoko, w związku z czym musiałam strasznie wysoko skakać i dynamicznie się obracać, zważając na to, że górną taśmę miałam dobre kilkanaście centymetrów wyżej niż zwykle.

- Masz świetny zasięg! – pochwalił mnie młody (starszy ode mnie) atakujący. – Wymarzona środkowa!

- Kiedyś byłam środkową, potem atakującą… Nawet grałam kiedyś na Libero, ale to tylko pół sezonu.

- Siatkarz renesansu. – roześmiał się, co odwzajemniłam równie ciepłym uśmiechem.

                Potem przyszło mi wystawiać Bartmanowi. Ile ja się namęczyłam.

- Wysoko, ale nie pod sufit! I nie do antenki, i tak pod rękę. – zanim atakował streścił mi prawdopodobnie dzieło Sienkiewicza „Jak poprawnie rozegrać piłkę, tom III”. Słyszałam jak chłopaki się podśmiechiwali, ale ja nic sobie z tego nie robiłam. Zibi dograł mi, robiąc przy tym juniorski błąd. I jak ja miałam z czegoś takiego rozegrać?

- I co to ma być! – wydarł się, ale ja dalej miałam kamienny wyraz twarzy.

- Najpierw dograj przyzwoicie, to pomyślę o precyzyjnej wystawie. – warknęłam, na co spotkałam się z wesołym uśmiechem Boćka.

- Znalazł się ekspert! – oburzył się atakujący. – Grześkowi jakoś umiesz wystawić, co?

- Bo umie dograć. Wystawić ci jak jemu? – uśmiechnęłam się złośliwie.

- Proszę bardzo…

               Ponownie dograł, tym razem trochę bardziej precyzyjnie, a ja posłałam mu wysoką piłkę, opadającą do antenki, z jakich zazwyczaj atakuje Grzesiek. Skończyło się na… kiwce za blok.

- I co ty robisz?!

- Wystawiam tak, jak Grześkowi! Możliwe, że posłałam ci zbyt wymagającą piłkę. – uśmiechnęłam się chytro, widząc jak chłopaki pokładają się ze śmiechu. Bartman dał za wygraną i poszedł na atak do Fabiana, a na prawe skrzydło wszedł drugi atakujący. Dograł, wystawiłam, atak centralnie po prostej w ósmy metr. Można? Można!

- Brawo! – krzyknął trener. – Teraz szóstki i gramy. Może zrobimy tak… - charakterystycznie podrapał się po swojej siwej czuprynie. – Dzik, Nala, Bociek, Winiar, Zatorski i powiedzmy Piotrek. Będziemy mieć tylko po jednym środkowym. Drugi team to Zibi, Bartek, Fabian, Marcin, Igła i Ruciak. Gramy!

               Poczułam gulę w gardle i nagle zapomniałam jak się gra w siatkówkę. Wzięłam piłkę do ręki i zaczęłam ją obracać w dłoniach. Moje przerażenie chyba wyczuł Grzesiek i wyciągnął żółto-niebieską Mikasę z moich rąk.

- Popatrz, to jest taka ładna piłeczka, którą któryś z Miśków ci ładnie dogra, a ty mi ładnie wystawisz, a ja ładnie zaatakuję i ustrzelę twojego ukochanego kolegę, pasi? – uśmiechnął się rozbrajająco, co przywróciło mi siłę.

- Dokładnie tak… - odparłam, idąc w kierunku pola serwisowego.

Cześć! Resovia : BBPS 3:0! Jaka jestem szczęśliwa... :) Zapowiada się ciekawy sezon! Zastanawiam się, jak w tym roku zaprezentuje się ZAKSA, Sovia i Skra. Pozdrawiam i komentujcie! :)

wtorek, 8 października 2013

Prolog



Idąc wieczorem brzegiem morza, każdy człowiek podziwia zachodzące słońce. Pomarańczowa łuna, otaczająca złotą kulę odbija się od tafli wody, dając oczom namiastkę nieba. Odgłos  fal, spokojnie odbijających się od klifu jest rozkoszą dla uszu, a chłodny, pływający pod stopami piasek radością dla ciała. Ale nigdzie na świecie nie można poczuć tego, co dzieje się nad polskim Bałtykiem. Ludzie szukają szczęścia po drugiej stronie kontynentu, jednak nigdy nie potrafią dostrzec raju, który mają tak blisko. Po cóż interesować się hektolitrami słonej wody i tonami piasku, jeśli kilkanaście metrów dalej jest aleja, a przy niej lokale ze słodkimi napojami. Przecież od podziwiania horyzontu jest molo, a nie dzika plaża, którędy chodzą tylko samotnicy. Nie da się zrobić efektownego zdjęcia, bo nikt nie uwierzy, że byłeś w Gdańsku. Wydmy i trawy można znaleźć na działce u babci. Tylko mniejszość potrafi docenić to, co naprawdę jest piękne. Do tej mniejszości należę ja – Nala. Czemu Nala? A pamiętacie ukochaną Simby? Kiedyś byłam twarda i odważna, jak lew, jednak teraz już taka nie jestem. Mam dwadzieścia lat. Od urodzenia mieszkałam w USA, ale jestem polką. Pewne wydarzenie nakazało mi wrócić do Polski, jednak tamtego dnia moje życie zmieniło swój bieg… 11 września 2001, godzina 9:59, Nowy Jork, 180 Broadway. Mówi wam to coś? Bo mi niestety tak. Tego dnia została mi tylko malutka fotografia mamy, którą nosiłam w kieszonce dziecinnej podkoszulki.

Miałam wtedy lekcje. Niedawno skończyłam osiem lat. Chodziłam do polskiej szkoły, więc byłam w drugiej klasie. Gdzieś po trzeciej lekcji, podeszła do mnie moja wychowawczyni ze łzami w oczach i zaprowadziła do dyrektora. Poprzedniego dnia, uderzyłam kolegę, bo przywiązał moje długie warkocze do krzesełka. Bałam się, że będę musiała za to zostać po kozie, ale miałam już plan ucieczki. Jednak to nie o to chodziło… Wysocka posadziła mnie na wysokim obrotowym krześle Jamesa Stephensona i kazała zaczekać. Zrobiłam jak sobie życzyła, oglądając z zaciekawieniem medale i puchary w gablocie. Nagle do gabinetu wśliznęli się po kolei: dyrektor, moja wychowawczyni i pani pedagog.

- Zosiu… - powiedziała Wysocka, a we mnie się zagotowało. Nie cierpiałam swojego imienia, którego jak na złość wszyscy nadużywali.

- Musimy ci coś powiedzieć, ale nie płacz. – kontynuował Stephenson, wyjątkowo spokojnie.

- Twoi rodzice, dziadkowie, ciocia i wujek… - pedagog głośno przełknęła ślinę. – Zginęli w ataku terrorystycznym. – nie wiedziałam za bardzo, co takiego się stało.

- Jeśli zginęli, to na pewno się znajdą. Moja mamusia zawsze tak mówi. – powiedziałam z uśmiechem na ustach, a z oczu mojej nauczycielki poleciała łza.

- To może tak… - próbował dyrektor. – Nie masz już ani mamy, ani taty, ani babci, ani dziadka, ani wujka, ani cioci! Rozumiesz?! – powiedział donośnym głosem, a do mnie dotarło.

Dotarło do mnie, że zostałam sama, samiuteńka, jedyna na świecie…

Miesiąc później przyleciałam do Gdańska, do domu dziecka. Dlaczego tutaj? Moja mama stąd pochodzi, więc stwierdzono, że powinnam się tu wychowywać. Zawsze marzyłam, żeby zobaczyć morze, o którym opowiadała mi mama. Byłam szczęśliwa, kiedy ujrzałam to, o czym tak wiele się nasłuchałam.

Lata mijały, ja rosłam na bardzo wysoką i silną psychicznie dziewczynę, którą życie ciężko doświadczyło. Mając szesnaście lat, stało się jednak coś, co złamało mnie od środka. Od tamtego czasu, nie ufam już nikomu, a z twardziela zmieniłam się w samotnika, który najlepiej czuje się sam ze swoimi myślami.

Był to wrzesień. Jak zawsze miałam w zwyczaju, wzięłam gitarę i zaczęłam rozszyfrowywać nuty kolejnych piosenek Dżemu. Mój tata zawsze go słuchał, stąd sentyment do tego zespołu. Na szafce obok łóżka leżał laptop, na którym w kiepskiej rozdzielczości trwał finał Mistrzostw Europy 2009. Była przerwa, a ponieważ musiałam jakoś odreagować, zaczęłam śpiewać. Jednak, kiedy została posłana pierwsza w drugim secie zagrywka, odłożyłam instrument i przypatrywałam się kolejnym akcjom. W drużynie juniorek byłam rozgrywającą. Z tego, czego dowiadywałam się od trenerów, podobno całkiem niezłą. Był to dla mnie jedyny sposób, żeby przetrwać ciężkie lata w sierocińcu. Z przerażeniem oglądnęła kolejne sety, jednak, gdy sędzia odgwizdał koniec meczu, zaczęła skakać i krzyczeć z radości. Zadzwoniłam do Maćka – swojego chłopaka, który nigdy nie interesował się siatkówką, ale miałam nadzieję, że z czasem ją polubi. Umówiłam się z nim na wieczór, koło naszej ulubionej kawiarni. Gdy nadeszła upragniona godzina ubrałam się w stosowne do sytuacji ubrania i wyszłam na miasto. W międzyczasie zadzwonił Maciek i powiedział, żebym przyszła na plażę, koło lasu, bo ma dla mnie niespodziankę. Na początku protestowałam, bo był to nieuczęszczany teren i nieoświetlony. Pomimo tego, poszłam. Gdy byłam na miejscu, Maciek stał w towarzystwie kolegów, których nigdy zbytnio nie lubiłam.

- Cześć Nalu! – powiedział i zbliżył się do mnie, łapczywie wpijając się w moje usta. Nie był to zwykły, delikatny pocałunek, jakbym zazwyczaj mnie obdarzał. Zaczynałam się bać.

- Czemu kazałeś mi tu przyjść? – spytałam z niepokojem. Dwóch pozostałych zaczęło się zbliżać.

- Wygraliśmy mecz, tak? Nie pamiętasz, co mi mówiłaś jeszcze całkiem niedawno? – mówił 
lekceważącym tonem. Zaczęłam szukać w myślach, co ja mu mogłam takiego powiedzieć. – „Za wygraną z Francją zrobię wszystko” – złośliwie zmieniał głos.

- A co to ma wspólnego? – zaczęłam się cofać, widząc, jak koledzy Maćka podchodzą coraz szybciej.

- Ty wiesz o co mi chodzi… - mruknął i rzucił się na mnie, przewracając na ziemię. Chłopaki zaczęli się śmiać, a ja przerażona krzyczałam i wyrywałam się Maćkowi, jednak to nic nie dawało. Nie mogłam znieść jego okropnego dotyku i tego wzroku, jakim hiena patrzy się na swoją ofiarę. Błagałam go, żeby mnie zostawił, ale on nie słuchał. Zdarłam sobie całe gardło, jednak moje wołanie przyniosło w końcu upragniony skutek. Podbiegło do nas dwóch potężnych mężczyzn, którzy uratowali mnie od najgorszego. Uciekałam stamtąd najszybciej jak mogłam.

Nie dzwoniłam na policję, ani nikomu o tym nie mówiłam. Bałam się, że Maciek może nie dać za wygraną. Tak przeżyłam kolejne cztery lata – w tajemnicy, nie odzywając się do nikogo, w strachu i nadziei, że zaszyję się gdzieś na końcu świata, gdzie nikt mnie nie znajdzie.

Oto i prolog :) Wróciłam jednak do siatkówki, bo najłatwiej mi się to piszę, bo po prostu to lubię :) Pozdrawiam i proszę, komentujcie!