niedziela, 24 listopada 2013

Rozdział 7

Chciałam wstać i udać się w stronę domu, ale Grzesiek mi to uniemożliwił, zachłannie wpijając się moje usta. Zamknął mnie w swoim szczelnym uścisku. Kiedy mnie puścił, dotknął mojego policzka opuszkami palców i utkwił wzrok w moich oczach. Promiennie się uśmiechnęłam, co zaowocowało iskierkami w jego patrzałkach.

- Chyba nie muszę już nic mówić. – powiedział.

- Teraz już nie. – tym razem to ja musnęłam jego usta, stając na palcach. Nasze „zajęcie” przerwał Ferens, który nadszedł całkiem niespodziewanie.

- Oj... – zmieszał się. – Nie chciałem wam przeszkadzać, ale idziecie na górę? – wskazał kciukiem na swój dom.

- Tak, idziemy. – zerknęliśmy na siebie ukradkiem i poszliśmy za Wojtkiem.

    Do końca imprezy nie wspominaliśmy o tej sytuacji. Wymienialiśmy tylko między sobą ukradkowe spojrzenia i nikłe uśmiechy. Bliżej poznałam Monikę i Hanię. Muszę powiedzieć, że były niezwykle sympatyczne. Wymieniłam zdania na temat rozegrania razem z Gumą, na co miałam ochotę od dłuższego czasu i posłuchałam zwierzeń nietrzeźwych kolegów Wojtka. Było już grubo po drugiej w nocy i stwierdziliśmy z Grześkiem, że musimy wracać. Wychodziłam z podziwu, patrząc na Boćka, który przy swoich kolegach prawie nie tknął alkoholu. Prawdziwy sportowiec. W milczeniu doszliśmy do mieszkania. Całe przyjęcie zastanawiałam się, co będzie, jak wrócimy. Cieszyłam się, że odeszliśmy od wszelkich komentarzy na temat naszego pocałunku.

- Idziesz spać? – zadał mi pytanie, kiedy przebrana w pidżamę chodziłam po mieszkaniu, nie mogąc zebrać wszystkich swoich rzeczy.

- Tak, a ty? – „kleiliśmy” rozmowę.

- Nie wiem, to zależy od ciebie. Możemy coś pooglądać, posiedzieć sobie… - mówił. Roześmiałam się.

- Grzesiek, dochodzi trzecia! Jak ty jutro wstaniesz na trening?

- Może masz rację… Dostanę całusa na dobranoc? – poprosił z miną rozżalonego dziecka.

- Naturalnie. – podeszłam do niego i wspięłam się na palce. Chciałam trafić w policzek, ale Bociek obrócił twarz i pocałowałam go w usta. Niewinny buziak, przerodził się w namiętny pocałunek. Poczułam, jak jego ręce wędrują na moją talię. Objęłam go za szyję i tak oto wyglądało nasze pożegnanie przed snem…

Dwa dni później…

    Siedziałam na trybunach, w koszulce ZAKSY, niestety mojej meczowej, ale Grzesiek obiecał mi, że za parę dni załatwi mi swoją. Kędzierzynianie mieli rozegrać dzisiaj mecz z Czarnymi Radom. Oczywiście byli faworytami, ale nigdy nie byłam do końca przekonana kto wygra. Przekonałam się o tym na samych meczach ME. Siatkarze wyszli na boisko i zaczęli się rozgrzewać. Śledziłam wzrokiem Grześka, który też odnalazł mnie w tłumie kibiców i wesoło się uśmiechnął. Miał jakiś problem z plecami, więc w pierwszej szóstce wyszedł Dominik Witczak. Wkrótce mecz się zaczął. Cały czas było widać stanowczą dominację ZAKSY. Kombinacyjne rozegrania Zagumnego i techniczne ataki Dominika znacznie poprawiły jakość spotkania. Podopieczni Świderskiego wygrali 3:0. Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Zeszłam z trybun w okolice szatni i czekałam na Boćka. Jako ostatni wyłonił się zza drzwi.

- Cześć Miedziana. – szepnął, całując mnie w czoło (jakieś nowe zwyczaje).

- Grzesiu, wiem, że bolą cię, plecy i trudno ci się schylać, ale od kiedy całujesz mnie w głowę, co? – roześmiałam się i stanęłam na krześle, przez co byłam od niego wyższa o klika centymetrów.

- Rozwiązałaś problem. – powiedział i mnie objął, po czym zachłannie wpił się w moje usta. Całowaliśmy się, dopóki na korytarz nie wypadła cała zgraja zawodników, którzy momentalnie zaczęli gwizdać. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zważając na ból w kostce, ostrożnie zeszłam z krzesła i za rękę wyszliśmy z hali.

Wróciliśmy do domu i zajęliśmy się swoimi sprawami. Wkrótce odezwał się mój telefon. Odebrałam. To, czego dowiedziałam się w ciągu kilku sekund rozłożyło mnie na łopatki. Rzuciłam telefon na łóżko, a po chwili osunęłam się po ścianie i zaczęłam płakać. Piotrek trafił do grona aniołków. Pomimo naszych starań nie udało się chłopca uratować. Nie mogłam się opanować. Ukryłam twarz w dłoniach i wylewałam łzy nad jego nieszczęsnym losem. Wtedy do pokoju wszedł Grzesiek, którego kompletnie zignorowałam.

- Nala, co jest? – przytulił mnie, dziwiąc się nad czym tak rozpaczam.

- Pamiętasz tego chłopca, dla którego organizowaliśmy mecz charytatywny? – spytałam.

- Jasne. – odparł. – Czy on… - dodał po chwili, a ja przytaknęłam i znowu zaczęłam łkać. Wtuliłam się w Grześka i tak siedzieliśmy kilkanaście minut. Stwierdziłam, że muszę zacząć normalnie funkcjonować. Bociek zaofiarował mi swoją pomoc i zrobił kolację. Wzięłam gorący prysznic i usiadłam na krześle w kuchni, po czym utkwiłam wzrok w bezlistnym drzewie za oknem.

- Zjesz coś? – usłyszałam zmartwiony głos Grześka.

- Mogę zjeść. – wychrypiałam pociągając nosem. – Kiedy masz kolejny mecz? – spytałam, chcąc zejść na inne tematy.

- Kolejny będzie z Olsztynem za tydzień. Druga kolejka, a potem Super puchar.

- Będziesz grał?

- Jeśli Świder mi pozwoli… - uśmiechnął się nikle. – Wyjdziemy wieczorem na spacer? Jest ciepło. – zaproponował.

- W sumie, to bardzo chętnie… - powiedziałam i zabrałam się do konsumowania mojej porcji. Za godzinę byłam gotowa do wyjścia. Widziałam, jak Bociek stara się odciągnąć moje myśli od śmierci Piotrusia, co było dla mnie bardzo pomocne.

Grudzień...

    Zbliżały się święta, a razem z nimi nieunikniony wyjazd Grześka do rodziny. Zaczęłam wynajmować mieszkanie. Całkiem ładne, jasne, przytulne na obrzeżach  miasta, jednak nie daleko osiedla, na którym mieszkał Bociek. Pozbierałam się po śmierci Piotrka i zaczęłam żyć dalej. Na szczęście Maciek nie uprzykrzał mi życia, chociaż cały czas miałam nieprzyjemną świadomość jego bliskości. Ponieważ było mi smutno samej w mieszkaniu, kupiłam psa. Zazwyczaj, w malutkich mieszkankach ludzie mają yorki i spaniele. Ja znalazłam malamuta askalańskiego. Na razie był szczeniakiem, ale za kilkanaście miesięcy stanie się olbrzymią bestią. Mojego pupila nazwałam Frodo, jako wielbicielka Władcy Pierścieni. Po dwóch tygodniach załatwiania spraw związanych z moim miejscem zamieszkania, w końcu mogłam odpocząć. Moja kostka powoli wracała do zdrowia i powoli zaczynałam chodzić na siłownie, a później normalnie trenować. Bliżej zakumplowałam się z koleżanką z uczelni. Przynajmniej miałam z kim pogadać o babskich sprawach, a nie tylko o dobrym rozegraniu.


    Pewnego dnia umówiłam się z Tośką. Miała do mnie przyjść i przenocować, bo w mieszkaniu miała remont i malowaną sypialnię. Usłyszałam dzwonek. Wyszłam z pokoju i otworzyłam drzwi... Poczułam jak serce przestaje mi bić...

 

Przepraszam, że tak późno, ale dużo nauki mi się nazbierało :)

sobota, 16 listopada 2013

Rozdział 6

- Nala, co tak stoisz? – powiedział Maciek i podszedł mnie przytulić. Bez słowa protestu podeszłam i zrobiłam to samo, chociaż jego dotyk niemiłosiernie mnie palił. Usiedliśmy w salonie. Przybliżyłam się do Grześka i siedziałam ze spuszczoną głową. Zastanawiałam się, co mam teraz zrobić. Mam uciec? Po raz drugi? Nie! Przecież tego nie zrobię. Za dużo osiągnęłam, żeby się teraz wycofać. Z kontuzji wyleczę się za jakiś czas i będę znowu grać, znajdę mieszkanie i wyprowadzę się stąd. Wtedy dopiero będę bezpieczna. Będę studiować, grać i zarabiać. Maciek udawał niewiniątko, jednak jego wzrok prześwietlał mnie w całości. Patrzył się na mnie, tak jak wtedy. Nie mogłam znieść tego uczucia.

- Wyjdę się przejść, zaraz wracam. – powiedziałam i wstałam.

- Jest już późno, gdzie ty się wybierasz? – zaprotestował Maciek i pociągnął mnie na z powrotem na siedzenie.

- Nie jestem małą dziewczynką. – mruknęłam.

- Fakt, nie masz szesnastu lat, może nikt cię nie dopadnie. – powiedział, a ja zrobiłam się blada jak trup. Pamiętał, bo w sumie tego nie dało się zapomnieć. Grzesiek przyglądał się naszej wymianie zdań, zdziwiony moim zachowaniem. Chyba wyczuł, kim jest Rybicki.

- Ale tak na marginesie, to z Nalą wybieraliśmy się na imprezę do Wojtka. Zostało nam już nie wiele czasu, więc… - zaczął, a ja wypuściłam powietrze z ulgą.

- Jasne, już idę. Miłej zabawy. Pa Nala, do zobaczenia. – powiedział i wyszedł z mieszkania. Bociek zamknął drzwi i wrócił do pokoju. Siedziałam ze wzrokiem wbitym w sufit.

- Nala… - podszedł i po prostu mnie przytulił. Nie protestowałam, bo tego wtedy potrzebowałam. – Nie gadaj, że to on…

- Nie zaprzeczę. – mruknęłam. – Skąd wy się w ogóle znacie?! – spytałam zrozpaczona.

- Długa historia… Poznaliśmy się, jak grałem w kadetach i tak jakoś się skumplowaliśmy.

- Czemu akurat on? – ukryłam twarz w dłoniach. Grzesiek usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem.

- Ze mną ci nic nie grozi. Może zgłosisz to na policję? – oczywiście wybrał najmniej dogodne wyjście z sytuacji.

- Nie Grzesiek. – zaprotestowałam. – Po prostu wyjadę. Znowu, ale nie mam innego wyjścia. Nie chcę narażać ani ciebie, ani siebie samej. Znajdę jakieś mieszkanie, może w Rzeszowie, czy Krakowie. Załapię się do jakiegoś klubu i przetrwam. – powiedziałam.

- Przetrwasz? – zdziwił się. – Ty masz żyć jak człowiek, a nie uciekać i walczyć o przetrwanie! Może on się zmienił… Jeśli cię dotknie, to lepiej, żeby sam się zabił bo prędzej, czy później zrobię to ja.

- Wiem, że mogę na ciebie liczyć, ale tak się nie da! Co ja mam zrobić?! – kręciłam głową ze łzami w oczach.

- Zostań tutaj i staraj się normalnie żyć. – powiedział.

- Może masz rację… - popatrzyłam się na widok za oknem.

- Ja zawsze mam rację. – uśmiechnął się.

- Tym razem… - podkreśliłam pierwsze dwa słowa. – masz. – wstałam z sofy i udałam się do swojego pokoju.

- Co z tą imprezą u Ferensa? – krzyknął z kuchni.

- A to nie był wkręt? – zdziwiłam się.

- Nie. Naprawdę! Chodź ze mną! – prosił, zaglądając do mojego pokoju.

- A nie możesz iść sam? – spytałam. – Wiesz, że utykam… - roześmiał się na moje słowa.

- Mogę cię nosić! – podszedł do łóżka i jakby nigdy nic, podniósł mnie.

- Czy ty aby nie przesadzasz?

- Nie, wcale. To co ubierasz?

- Jeszcze nie powiedziałam czy idę. – stwierdziłam, kiedy postawił mnie na ziemi.

- Ja zdecydowałem i nie wiem jaką ubrać koszulę, więc może się określisz…

- Masz dylematy. – roześmiałam się i zaczęłam szperać w szafie. Bociek wygodnie usadowił się na łóżku i bacznie przyglądał się moim poczynaniom. Wyciągnęłam żółtą sukienkę i czarne baleriny. – Zadowolony? – spytałam.

- Jak najbardziej. Czyli mam wziąć czarną?

- Dokładnie. – uśmiechnęłam się. – A teraz mógłbyś wyjść, bo chcę się przebrać?

- Muszę? – skinął głową, jak małe dziecko.

- Tak, musisz. – uniosłam jedną brew i poczekałam aż wyjdzie i zamknie za sobą drzwi. Założyłam sukienkę i jak się okazało potrzebowałam pomocy Grześka. Oczywiście – zamek.

- Grzesiu! – krzyknęłam i zaczęłam go szukać po mieszkaniu.

- Co? – usłyszałam i zobaczyłam atakującego w ciemnych dżinsach… bez koszulki. Stanął przede mną i się uśmiechnął.

- Ślicznie wyglądasz! Co chciałaś? – nie mogłam wydobyć z siebie głosu. „Zocha, nie gap się na jego klatę! Sama też masz taki kaloryfer.” Podobno gadanie, albo myślenie w stosunku do samej siebie to objawy schizofrenii. Dobra, ogarnęłam się.

- Zapniesz mi zamek? – spytałam. Bociek oczywiście zaangażował się w pomoc bez najmniejszego problemu. Odwróciłam się, a Grzesiu zasunął moją sukienkę. Nie powiem, że czułam się świetnie, ale na wierzchu miałam całe plecy. Mówi się trudno…

- Dziękuję. – powiedziałam cicho i poszłam do łazienki, słysząc za sobą „polecam się na przyszłość”. Chyba jego niedoczekanie. Zrobiłam delikatny makijaż i rozpuściłam włosy. Ubrałam baleriny i wzięłam małą torebkę z komody. Narzuciłam na siebie czarną, skurzaną kurtkę i po dwudziestu minutach byłam gotowa.

- No ślicznie miedziana… - roześmiał się Bociek. Stanął w progu i muszę powiedzieć, że szczęka mi opadła na jego widok. Był ubrany w ciemne jeansy i czarną koszulę, w której rozpiął kilka guzików.

- Ja ci dam miedziana! – uderzyłam go w ramię.

- Rude jest piękne! – tym zdaniem rozłożył mnie na łopatki. Zaczęłam się śmiać, nie mogąc się opanować.

- Chodźmy już. – powiedziałam i wyciągnęłam go z mieszkania.

    

Ponieważ Wojtek mieszkał całkiem niedaleko, zrobiliśmy sobie mały spacerek. Była chłodna noc, a księżyc świecił o wiele jaśniej niż wszystkie lamp na ulicy razem wzięte. Szliśmy w sumie niebezpieczną dzielnicą, ale przy Grześku niczego się nie bałam. Znowu doznałam tego cudownego uczucia… bezpieczeństwa. Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Bociek, jak na dżentelmena przystało, otworzył mi drzwi. W progu stanął „gospodarz”.

- Jest i Nala! Miałem nadzieję, że się pojawisz. – uśmiechnął się Wojtek. Przywitaliśmy się z resztą „bandy” i poszliśmy na taras, gdzie skupiła się cała drużyna. Nie obyło się bez pytań o moją kostkę, jednak na wszystkie odpowiadałam zgodnie z prawdą – pozytywnie. Część chłopaków tańczyła ze swoimi żonami i dziewczynami na środku parkietu, niektórzy siedzieli pod ścianami i pogłębiali swój stan nietrzeźwości, a jeszcze inni stali przy barierkach i rozmawiali, najprawdopodobniej o lidze. Dostrzegłam cały zespół ZAKSY, Michała Kubiaka i Damiana Wojtaszka, którzy przyjechali z drużyną na mecz, który miał się odbyć za dwa dni, a gdzieś po ogrodzie kręciły się narzeczona Możdżona i dziewczyna wspomnianego wcześniej Dzika. Grzesiek wybrał wersję numer jeden i od razu porwał mnie do tańca. Nie miałam nic przeciwko, wręcz przeciwnie, cieszyłam się, że trochę skorzystam z jego obecności. Trafiliśmy na tak zwane „przytulanki”. Jak zwał, tak zwał. Powoli kołysaliśmy się w rytm muzyki biegnącej z głośników. Cóż, było całkiem przyjemnie. Przynajmniej nie nadwyrężałam kostki.

- Dobrze, że ze mną poszłaś. – szepnął mi na ucho.

- Też się cieszę.

- Pójdziemy się przejść? – spytał po chwili.

- Jasne. – odpowiedziałam, po czym ruszyliśmy do potężnego ogrodu. Za domem było pełno wysokich krzaków i drzew, więc nikt, ani nic nam nie przeszkadzało. Usiedliśmy sobie na drewnianej huśtawce i kiwaliśmy się bez słowa. Ciszę przerwał Grzesiek.

- Coś ci chyba muszę powiedzieć. – zaczął. Zwróciłam głowę w jego stronę. – Chodzi o to, że…

- Grzesiek, Nala! Chodźcie, bo szampana otwieramy. – krzyknął Wojtek i tak zakończyła się nasza rozmowa.

Zabijecie mnie za końcówkę, wiem :) Co u Was? Zaczynacie jakieś nowe blogi?

niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział 5

- Pani Zofio, bardzo mi przykro, ale doszło do zerwania wiązadeł otaczających staw skokowy oraz do uszkodzenia torebki stawowej. Chyba pani rozumie, że to poważna kontuzja i że będzie pani musiała zrobić sobie przerwę w grze… - powiedział, a pod moimi powiekami zebrały się łzy. Grzesiek spuścił głowę i wbił wzrok w szpitalne płytki.

- Rozumiem… - wymruczałam. – Da się jakoś przyspieszyć leczenie? Pan rozumie, ja mam ligę, muszę grać!

- Teraz pani zdrowie jest ważniejsze. Zaraz przyniosę pani wypis. – rzekł, po czym wyszedł.

- I co ja teraz zrobię? – ukryłam twarz w dłoniach i oparłam się o ścianę przylegającą do łóżka. Nie płakałam, nie było sensu.

- Zamieszkasz u mnie… - Bociek nie dawał za wygraną, a ja dalej stawiałam na swoim. W końcu musiałam ulec.

- No dobra, ale tylko na kilka dni. Znajdę mieszkanie, wrócę do gry i wszystko będzie po staremu, jasne? – popatrzyłam na niego błagalnym wzrokiem i dojrzałam w jego oczach wesołe iskierki.

- Proszę podpisać. – do Sali wszedł lekarz i podał mi dokumenty, które podpisałam za jednym zamachem. Ubrałam się i mogliśmy jechać. Wracając do domu, nie odrywałam wzroku od szarego świata za szybą samochodu, co nie umknęło uwadze Grześka.

- O czym myślisz Nalokratesie? – spytał wesoło.

- O niczym, nie zwracaj uwagi, skup się na drodze. – powiedziałam.

- Mam podzielną uwagę. – uśmiechnął się. – To w takim razie co tam jest takiego ciekawego?

- Jestem ciekawa, czy pieniądze dotarły do Piotrka. Czy wszystko z nim w porządku. – co mi szkodziło. Po prostu powiedziałam, co mi leży na sercu.

- Na pewno. Zobaczysz, że wyzdrowieje. – ściągnął rękę ze skrzyni biegów i położył na mojej nodze. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, jednak zmusiłam się do lekkiego uśmiechu. Moja reakcja zdziwiła Grześka, jednak tym razem wiedział czemu się tak zachowuję.

- Mieszkasz sam, czy z kimś? – spytałam, schodząc z niewygodnego dla mnie tematu.

- Mieszkałem kiedyś z kumplem z klubu, ale znalazł sobie dziewczynę i teraz mieszka z nią, a co? Szukasz ochroniarza? – roześmiał się. To mi do głowy nie przyszło. Będę przecież z nim sam, na sam w mieszkaniu! A jeśli okaże się taki jak Maciek? Przełknęłam ślinę i znowu skupiłam się na ponurym krajobrazie za oknem, a pytanie Boćka zostało bez odpowiedzi.
Po godzinie jazdy byliśmy na miejscu. Mieszkanie Grześka było dosyć spore. Miałam własny pokój, z czego bardzo się cieszyłam, obok był pokój Boćka, dalej jasna kuchnia, przestronny salon i łazienka.

- Chcesz zrobić harmonogram korzystania z łazienki? – spytał. Czy on sobie ze mnie żartował.

- Nie trzeba, nie spędzam rano w łazience więcej czasu, niż dziesięć, góra - piętnaście minut. – zaprzeczyłam.

- Co ty?! To Maćkowi z tym dłużej schodziło. – wzdrygnęłam się na dźwięk wypowiedzianego imienia.

- Temu co z nim mieszkałeś? – spytałam.

- Tak. To ty się nie malujesz? – zdziwił się.

- Nie. Jak chcesz, to mogę gotować. I tak mam teraz dużo wolnego przez tą kontuzję, więc mogę się zająć czymś pożytecznym. – powiedziałam, opierając się o kuchenny blat.

- Umiesz gotować!? To świetnie! Koniec z jedzeniem mrożonek! – ucieszył się, a na moje usta wkradł się delikatny uśmiech, co nie umknęło jego uwadze. – Jeśli jeszcze powiesz, że umiesz piec…

- Też umiem. – uśmiechnęłam się, już nieco śmielej.
- Zostajesz u mnie na zawsze. – przytulił mnie, a w moim sercu coś drgnęło. Zaczynałam się cieszyć, że mieszkam z Grześkiem, a nie z nieznaną mi współlokatorką.

    W czasie, kiedy Bociek wyszedł na trening, ja zaczęłam się rozpakowywać. Kulejąc spacerowałam po mieszkaniu, oglądając zdjęcia i różne pamiątki. Na jednej z fotografii rozpoznałam siebie. Siedziałam na plaży przy zachodzie słońca. Zastanawiałam się, skąd to zdjęcie się tutaj wzięło. Widać, że byłam na nim kilka lat młodsza. Odstawiłam je na miejsce i poszłam do kuchni. Zaczęłam robić gulasz po meksykańsku. W całym mieszkaniu unosił się piękny zapach. Wtedy do kuchni wszedł zdumiony Grzesiek.

- Co gotujesz?! – stanął za mną i zerknął na garnek z gulaszem. – Kiedy będzie gotowe? – pojawiło się pytanie ponad – dwudziestoletniego, wyrośniętego dziecka.

- Jak mamusia skończy. – roześmiałam się. – Mam nadzieję, że mnie nie zabijesz, ale wyciągnęłam z szafki to otwarte czerwone wino, bo bez niego by nic nie wyszło. – powiedziałam.

- Ależ skąd. Trzeba było wziąć to francuskie! Stało obok.

- Nie, szkoda marnować, jak to tylko przyprawa. – mruknęłam i zaczęłam „ciachać cebulę”. Tradycyjnie się rozpłakałam, co rozśmieszyło Grześka.

- Umartwiasz się nad losem tej biednej cebulki? – roześmiał się.

- Tak mi jej szkoda. – zironizowałam, ocierając oczy z łez skrawkiem rękawa. Nałożyłam gulasz na talerze i przy dosyć klejącej się rozmowie, zjedliśmy obiad.

- Masz dzisiaj jeszcze trening? – spytałam, siadając z Grześkiem na sofie w salonie.

- Nie. Dzisiaj już mam wolne. – uśmiechnął się.

- To dobrze. – nie wiem dlaczego to powiedziałam. – Skąd masz to zdjęcie? – podałam mu fotografię.

- Wiedziałem, że tobie nic nie umknie. Ty na nim jesteś, to już chyba zauważyłaś, a znalazło się tutaj, bo zostawił je kolega, jak się wyprowadzał.

- To dlaczego tu stoi?

- Miałem je wyrzucić, ale kiedy cię spotkałem, a potem mi uciekłaś, to postawiłem je na honorowym miejscu.

- Kto ci je zostawił? Przecież musiał mnie znać… - zdziwiłam się, jednak naszą rozmowę przerwał dźwięk dzwonka. Grzesiek poszedł otworzyć. Usłyszałam głos osoby, który przyprawił mnie o dreszcz przerażenia. Stanęłam w korytarzu i zobaczyłam go, znowu…

- Nala? – popatrzył na mnie z błyskiem w oku, a ja przylepiłam się plecami do ściany. Nie mogłam uwierzyć w to, że stoi przede mną i patrzy się na mnie człowiek, przed którym próbowałam uciec – na darmo…

Oddaję kolejny rozdział :)

niedziela, 3 listopada 2013

Rozdział 4

    Przez cały kolejny dzień nie mogłam się na niczym skupić. Myślałam o Grześku, o tym jak bardzo go zraniłam, jednak nie wiedziałam, czy coś naprawdę do niego czułam. Nie wiedziałam jak wyglądała miłość, co to za uczucie. Skąd mogłam wiedzieć, czy kolejny mężczyzna nie potraktuje mnie jak szmacianej lalki? – Te przemyślenia nurtowały mnie cały kolejny tydzień. Chodziłam na treningi, gdzie na bieżąco spotykałam się z Grześkiem, udając, że go nie widzę. Widziałam, że przez to nie jest wygodniej ani mi, ani jemu. Cały czas czułam na sobie jego spojrzenie, spojrzenie smutnych, szarych oczu, bez iskierek, które zawsze iskrzyły w jego patrzałkach. Ciężko mi było znieść świadomość, że to wszystko moja wina. Jednak byłam twarda i nie skupiałam się na tym co było. Szłam do przodu i nie patrzyłam w przeszłość. Zostawiłam złe wspomnienia, zostawiłam Gdańsk i stałam się znowu tą przestraszoną myszką, z której przebrania zawsze wyciągał mnie Bociek. W drużynie byłam brana za doświadczoną zawodniczkę, przez co często spotykałam się z dobrymi opiniami ze strony zawodniczek i sztabu szkoleniowego. Moje życie było… zwykłe. Nie miałam problemów, poza dręczącymi mnie myślami z przeszłości i smutnym Grześkiem. Udawało mi się skupiać na teraźniejszości, jednak jeden list mi w tym przeszkodził. List od mojej przyszywanej siostry, z którą wychowywałam się przez dziesięć lat.

Nala Ratuj!
Piotrek jest ciężko chory. Ma białaczkę. Nie mamy pieniędzy, żeby sfinansować leczenie, a przełożona nie chce rozwinąć żadnej akcji. Wiemy, że jesteś w Kędzierzynie świetną siatkarką. Proszę pomóż nam. Boję się, że chłopczyk nie dożyje zimy. Mamy mało czasu, tylko dwa miesiące, a ponad czterdzieści tysięcy do zebrania. Wiem, że potrafisz, że dasz radę, tylko proszę, zrób coś – dla NIEGO!
                                                                                                                                                  Gośka

  
 Czytając ten list, łzy płynęły mi po policzkach. Musiałam szybko zacząć działać. Na koncie miałam tylko cztery tysiące dawnych oszczędności. Byłam gotowa nawet sprzedać mieszkanie, byle uratować mu życie. Zadzwoniłam do dziewczyn z drużyny i poprosiłam, żeby zgodziły się zagrać mecz charytatywny. Oczywiście się zgodziły, czyli połowa sukcesu była już po mojej stronie. Teraz został prezes. Udałam się na halę, a stamtąd do biura.

- Dzień dobry panie prezesie. – przywitałam się, podając dłoń siwemu mężczyźnie.

- Dzień dobry. Z czym przychodzisz Zosia? Dziewczyny coś wspominały o meczu charytatywnym.

- Tak. Właśnie o to chodzi. To znaczy… znam małego chłopca, który ciężko zachorował na białaczkę. – powiedziałam. – Jest z domu dziecka i potrzebuje czterdziestu tysięcy na leczenie. Te pieniądze mogą mu uratować życie. Chciałam pana poprosić o zorganizowanie meczu ZAKSY z naszą drużyną. Jestem pewna, że byłoby wielu chętnych, którzy wsparliby Piotrka. Co pan na to? – spytałam z wątpliwością.

- Jestem jak najbardziej za. To bardzo szczytny cel. Myślę, że ten pomysł wypali i przyniesie chłopcu pomoc. Zajmiemy się tym. Na kiedy potrzebujesz tych pieniędzy?

- Za dwa miesiące trzeba opłacić operację. – powiedziałam.

- Doskonale. W takim razie dziewiąty listopada. – rzekł, zerkając na kalendarz.

- Dziękuję panu! – krzyknęłam i rzuciłam się mężczyźnie na szyję. Prezes zaczął się śmiać i też mnie przytulił. Chyba zdawał sobie sprawę, że bardzo mi zależy na tej akcji.
Wyszłam z gabinetu prezesa i kierowałam się ku wyjściu z hali. Po drodze natknęłam się na Grześka.

- Cześć. – mruknął, patrząc się na mnie swoim pozbawionym radości wzrokiem.

- Hej. – powiedziałam ledwo dosłyszalnie i wyszłam przez główne drzwi zdając sobie sprawę, że każdym słowem tak bardzo go ranię.
   
      Po kilku dniach zaczęły się przygotowania. Do meczu został tydzień. Trenowałyśmy bardzo zawzięcie. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wysłałam do Gdańska swoje oszczędności, nie patrząc na to, że miałam problem ze spłatą czynszu, który odłożył mi się już z dwóch miesięcy. Poważnie bałam się, że stracę dach nad głową, jednak większy niepokój ogarniał mnie na myśl o zdrowiu i losie Piotrusia. W końcu nadszedł upragniony dzień meczu. Składy zostały wyznaczone. Żeby przyciągnąć większą ilość widzów w drużynie grało czterech siatkarzy i dwie zawodniczki. Okazało się, że plan wypalił. Grałam z Dominikiem Witczakiem na ataku, Możdżonkiem na środku, Piotrkiem Gackiem na Libero, Dianą na pierwszym przyjęciu i Ruciakiem na drugim. Mecz był genialnym widowiskiem. Trybuny były zapełnione niemal do ostatniego miejsca. Jedyne, co mogło mnie martwić, to lekki ból w kostce, który uniemożliwiał mi wysokie rozegrania, jednak i bez tego akcje wyglądały imponująco. Zebraliśmy trzydzieści cztery tysiące. Skąd wziąć jeszcze sześć? Przecież nikt mi nie podaruje. Podjęłam decyzję. Sprzedam mieszkanie i kupię kawalerkę z jednym pokojem, trudno w końcu mi się zwróci i kupię coś większego. Jak pomyślałam, tak zrobiłam, jednak był mały kłopot. Nie mogłam znaleźć mieszkania, które odpowiadałoby moim finansom. Dwie nocy spędziłam u Diany, która cały czas popierała mnie w moich decyzjach. Proponowała mi nawet małą pożyczkę, jednak nie dałam się namówić. Wtedy zaczął się dla mnie ciąg niepożądanych zdarzeń, które całkiem minęły się z moim planem.

    Pewnego dnia grałam na treningu. Bardzo się poświęcałam, wystawiałam z każdej piłki i broniłam co się dało. Dokuczała mi moja kostka, jednak wtedy przesadziłam. Na halę tradycyjnie weszli siatkarze, a ja jak głupia wystawiałam do prawego ataku upadając na wygiętą stopę. Poczułam pulsujący ból w okolicach stawu skokowego i z potwornym jękiem osunęłam się na ziemię. Zaraz pojawiły się przy mnie dziewczyny i on… Bociek, a za nim pół ZAKSY wbiegło na płytę boiska. Leżałam, trzymając się za nogę i zwijając się z bólu. Nie mogłam wytrzymać. Łzy ciekły mi z kącików oczu, kiedy Grzesiek mocno ścisnął mi nogę. Poczułam natychmiastową ulgę. Po chwili pojawili się też fizjoterapeuci. Grzesiek ostrożnie rozsznurowywał mi buta, uważając, żeby nie dotknąć kostki. Robił to z taki skupieniem i delikatnością, że przestałam się bać, że straszliwy ból wróci. Czułam się w jego rękach… bezpieczna?

- Staw skokowy? – spytał trener, stojąc za maserem.

- Pewnie tak. – powiedział. – Chodź, przeniesiemy ją za boisko. – zwrócił się do Boćka i zabrał się do podnoszenia mnie.

- Nie ma takiej potrzeby. – powiedział Grzesiek i wziął mnie na ręce, podnosząc jak piórko.

- Zrobisz sobie coś! Uważaj. – przestraszyłam się, że chłopak nabawi się kontuzji.

- Wolisz, żeby Wojtyński ciągnął cię po boisku? – uśmiechnął się.

- No… nie. – mruknęłam i złapałam się go za szyję. Atakujący przeniósł mnie do kwadratu i położył ostrożnie na ziemi, kładąc moją nogę na krześle. Znowu objął swoją wielką ręką moją nogę i ściągnął z niej Asicsa, co przysporzyło mi masę bólu. Nie wytrzymałam i znowu krzyknęłam, jednak tym razem cztery razy ciszej.

- Przepraszam, ale to było najdelikatniej, jak się dało. – powiedział.

- Nie ma sprawy. – wychrypiałam. Bociek wziął do ręki spray i schłodził mi kostkę. Wtedy pojawił się Wojtyński i zajął się opatrunkiem.

- Dobra robota Grzegorz… - powiedział maser i bardzo niedelikatnie złapał moją kostkę, na co gwałtownie się skrzywiłam i obróciłam głowę, zasłaniając twarz dłońmi, wydając z siebie dźwięk zbliżony do rozpaczliwego, stłumionego jęku.

- Delikatnie matole! – siatkarz ryknął na fizjoterapeutę, co wywołało u mnie szok. Wojtyński chyba się wkurzył. Spojrzał na wzburzonego Grześka.

- Będziesz mi mówił jak mam pracować?! – wydarł się.

- Jak nie masz pojęcia, to tak!

- Jak chcesz, to zawieź ją do szpitala. Nie biorę odpowiedzialności za wszelkie urazy. – powiedział i wyszedł z hali. Bociek, jakby nigdy nic, usiadł obok mnie i znowu podniósł moją stopę. Zaczął delikatnie ściągać część skarpetki, żeby odsłonić potwornie spuchniętą kostkę.

- Ale się załatwiłaś… - mówił, wyciągając z apteczki maść na obrzęki. – Chyba skończy się na szpitalu…

- O nie… - uniosłam się na łokciach i przyglądał się spokojnym ruchom Boćka.

- Ale nie martw się. Jeszcze będziesz grać w reprezentacji. – powiedział, szczerze się uśmiechając. Zrobiło mi się ciepło na sercu.
Godzinę później…
Czekaliśmy z Grześkiem w Sali szpitalnej na wyniki badań. Ja leżałam na łóżku, a Bociek siedział na krześle. Trwała niezręczna cisza, którą przerwał atakujący.

- Podobno sprzedałaś ostatnio mieszkanie. Masz gdzie mieszkać? – spytał.

- A skąd wiesz? – zdziwiłam się.

- Nie ważne. Znalazłaś już jakiś dom? – drążył temat. Poczułam się głupio.

- No tak właściwie, to jeszcze nie… - mruknęłam. – Ale to kwestia kilku dni. Musiałam działać szybko, mieszkanie może poczekać, a życie nie… - spuściłam głowę.

- Wiem. Też bym tak zrobił na twoim miejscu. – uśmiechnął się. – Chociaż nie jestem pewien, czy wystarczyłoby mi odwagi.

- Żaden wyczyn… - westchnęłam. – Jak ci na kimś zależy, to jesteś zdolny zrobić dla tej osoby wszystko.

- A dla ciebie co mogę zrobić? – spytał ni stąd, ni zowąd, biorąc mnie za rękę

- Ale o co… - zmieszałam się.

- Wiesz, że zależy mi na tobie bardziej, niż na złocie olimpijskim?

- Grzesiek, ale rozmawialiśmy o tym…

- Ale ja nie pozwolę ci odejść… - powiedział. – zamieszkaj ze mną. – Przez te parę dni, aż znajdziesz mieszkanie. – prosił.

- Nie mogę! Przecież nie będę ci się napataczać! Prawie się nie znamy… - mówiłam.

- Czemu nie zachowujemy się tak, jak miesiąc temu… na plaży, czy na boisku? – spytał, a mnie
zatkało.

- Zachowujemy się tak jak przystało na porządnych ludzi… - naszą rozmowę przerwał lekarz, który wszedł do Sali z kwaśną miną. Wiadomości, które przyniósł były dla mnie potężnym ciosem.

Przepraszam, że nie dodawałam tak długo, ale mam nowy komputer i zanim wszystko tu ogarnęłam, to trochu zeszło, a jeszcze mój "kochany" młodszy brat mi schował pendriva i zanim go uprosiłam, żeby mi oddał, to minęły wieki :) Pozdrawiam!